Bronisław Kaźmierczak – wytwórnia cukierków i wspomnienia okupacyjne

Wytwórnia cukierków w Nowym Tomyślu. To przemówiło mi do wyobraźni i postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej. Budynek stoi do dziś i do dziś mieszka w nim od urodzenia syn właściciela fabryki – Bernard Kaźmierczak – który barwnie opowiedział, nie tylko o swoim ojcu Bronisławie, ale także o swoich przeżyciach w czasach okupacji spędzonych w Nowym Tomyślu. Historia wydaje się z pozoru zwyczajna, a jednak obfituje w ciekawe epizody i daje nam kolejny przykład losów mieszkańców naszego miasta.


Pan Bronisław Kaźmierczak urodził się w 1900 Karpicku koło Wolsztyna, w rodzinie chłopskiej, jako jeden z 9-ciorga dzieci. Jego ojciec było woźnicą właściciela pałacu- hrabiego Stefana Mycielskiego. Posiadał kawałek ziemi, ale miał też obowiązek utrzymywania powozu i koni dla pana hrabiego. Młody Bronisław wyuczył się zawodu piekarza w Karpicku. W 1919 został powołany do wojska i brał udział – jako kucharz – w wojnie przeciwko bolszewikom w 1920. Po wojnie początkowo razem z siostrą prowadził piekarnię w Borui Starej, a później we współpracy z panem Władysławem Kuczem (bratem Michała Kucza, założyciela piekarni przy ul. Zbąszyńskiej), z którym wszedł w spółkę, pracował w wytwórni cukierków w Nowym Tomyślu. Początkowo fabryka mieściła się za torami koło stacji kolejowej, w miejscu stacji towarowej. Po jakimś czasie przeprowadził się na stałe do Nowego Tomyśla, ożenił się z Anną Szofer pochodząca z Lipki Wielkiej, urodził się starszy syn, a produkcja znakomicie się rozwijała. W 1928 kupił kamienicę na rogu ulic Łąkowej i Długiej, do której z czasem przeniósł produkcję. Powstała przybudówka na ok. 50 m2, w której mieściła się kuchnia i magazyn wyrobów, dokupił nowe maszyny w Grodzisku. W nowym miejscu początkowo prowadzona była tylko dystrybucja i tzw. zawijalnia, ale z czasem zakład ?za torami” został

rok ok. 1930 Fabryczka "za torami" Pan Bronisław (zaznaczony) , na prawo od niego żona pana Kucza i sam pan Kucz

zamknięty i całość produkcji została przeniesiona na ulicę Długą. Pan Bronisław przejął całość fabryki, ponieważ wspólnik zrezygnował z udziałów i przeprowadził się do Poznania, a potomkowie jego jeszcze do niedawna prowadzili w Poznaniu zakład karmelkarski.  I tak oto pan Bronisław został jedynym właścicielem fabryki cukierków. W zakładzie były produkowane różne rodzaje cukierków. Przerabiało się słodką masę, którą wylewało się na metalową płytę grubości 10mm i formowało się cukierki w zależności od potrzeb: wiosenne, eukaliptusowe, krówki, twarde do ssania, z nadzieniem, czekoladowe jajeczka wielkanocne. Produkowane też były czekolady i słodkie bloki.

Fabryczka zatrudniała 14 pracowników, miała własny samochód dostawczy marki FORD do rozwożenia słodyczy po okolicznych miejscowościach. Pracownikiem fabryki był między innym późniejszy dyrektor Chify – pan Janus. Lokalny rynek zbytu został podzielony, pomiędzy fabrykę pana Bronisława, który obsługiwał obszar na zachód od Nowego Tomyśla, a podobną fabryką z Grodziska.
Sama kamienica ta nie służyła tylko jako mieszkanie i miejsce produkcji, ale także jako kamienica czynszowa. Za dwa pokoje z kuchnią trzeba było płacić 25 zł. Dla porównania pensja listonosza wynosiła 100 zł. Kwitło życie towarzyskie i u pana Bronisława na kartach przychodzili pan Sokołowski, członkowie stowarzyszenia kupców, pan Michał Kucz (piekarz). Należał też do Bractwa Kurkowego, a we wspomnieniach pana Bernarda utkwił pochód bractwa kurkowego, który szedł od strzelnicy przy torach wąskotorówki do zakładu „India” pana Listewnika za torami. Produkcja rozwijała się znakomicie i mógł pozwolić sobie na zakup drugiego domu przy ulicy Piłsudskiego oraz drugiego samochodu luksusowego Mercedesa 460 Nürburg (model samochodu wprowadzony do produkcji w 1928, 4622ccm, 80 KM. max prędkość 100 km/h), takim jakim jeździł w owym czasie sam Papież Pius XI.

warsztat samochodowy Göringa (na przeciw Netto)

Mercedes 460 Nürburg i kierowca pana Bronisława

Kilka dni przed wybuchem wojny został zmobilizowany, pojechał do Poznania, ale tam dowiedział się, że nie ma mundurów ani broni, więc wrócił po dwóch dniach.
Gdy wybuchła wojna, i Niemcy zajęli Zbąszyń, zawiózł rodzinę do Lipki, do rodziny żony, a sam postanowił dopilnować fabryki. Okupanci początkowo chcieli wywieźć całą rodzinę, ale wstawili się za nim sami Niemcy. Zostali jednak wyrzuceni z domu i zamieszkali na ulicy Mickiewicza 17, naprzeciwko kawiarni pana Starosty (dziś Agatka). Sam pracował – jako osoba zarządzająca – w warsztacie samochodowym u Göringa, od którego kupił przed wojną Mercedesa. Tam przepracował całą okupację. Warsztat znajdował się przy ulicy Poznańskiej naprzeciwko dzisiejszego ?Netto”, ale przed wojną Göring miał też warsztat przy ulicy Kościuszki. Sam właściciel został powołany do Wehrmachtu i zginął na froncie wschodnim.

W mieszkaniu rodziny Kaźmierczaków zamieszkał miejscowy niemiecki rzemieślnik Kurt Wölke, który miał tam zakład instalacyjno-kanalizacyjny. Po wojnie mieszkał w NRD i odwiedził Nowy Tomyśl w latach 80-tych. Meble i maszyny rozstały rozszabrowane po niemieckich rodzinach. Jednego Mercedesa zarekwirowała administracja niemiecka, a drugi stał w

Kurs n aprawo jazdy 8-8-1939 / Grodzisk

warsztacie Göringa przez całą okupację, ponieważ nie można go było uruchomić. Po wojnie udało się ponowienie skompletować umeblowanie i maszyny, które odnalazły się aż w Grodzisku.  Można były zaczynać od nowa. Powojenny start umożliwiła życzliwa pomoc i wzajemne wsparcie. Ponowną produkcja rozpoczął od 10 kg cukru pożyczonych od pana Gołka, dziadka złotnika z placu Chopina, który miał sklep na ulicy Kościuszki nazywany ?Kolonialką”. Z tego surowca wyprodukował cukierki, którymi zapłacił panu Gołkowi za te 10 kg cukry, następnie ponownie pożyczył 20 kg i tak, krok po kroku uruchomił produkcję i ponownie mógł zatrudnić pracowników. Niestety władze komunistyczne niechętnie patrzyły w owym czasie na prywatną własność i wszelkimi sposobami usiłowały przeszkodzić w produkcji. W latach 50-tych z powodu braku cukru fabryka musiała zostać zamknięta. Po roku 1956, po dojściu Gomułki do władzy, synowie namawiali go jeszcze aby raz uruchomił produkcję, ale już się nie zdecydował. Po likwidacji fabryki pracował początkowo w Stowarzyszeniu Kupieckim, a później po jej rozwiązaniu pracę podjął w młynie na ul. 3-go Stycznia. Pod koniec życia przeszedł na rentę, ponieważ nabawił się astmy. Zmarł w 1968.

podpis Bronisława Kaźmierczaka

Równie fascynująca wydaje się opowieść samego pana Bernarda o swoich chłopięcych doświadczenia okupacyjnych, które – jak się zdaje – jest jednorodne dla pokolenia dzieci, którym pierwsze lata szkoły przyszło uczyć się w niemieckiej szkole. Przed wojną chodził do ochronki (przedszkola) do sióstr na ulicy Kościuszki 5 (dzisiejsza numeracja), a później do pierwszej klasy do dzisiejszego LOK-u. Gdy miał iść do drugiej klasy wybuchła wojna i musiał chodzić do niemieckiej szkoły, która znajdowała się w Paproci, tuż przy obecnym zjeździe z obwodnicy. Niemcy wyrzucili ich z własnego domu i zamieszkali na ulicy Mickiewicza 17, razem z innymi rodzinami: rodziną

Produkcja powojenna

Szczeszyńskich, rodziną Ringów i innymi

Produkcja powojenna

Zatrudnił jako chłopiec na posyłki u szewca Joachima, który miał warsztat naprzeciwko naszego okupacyjnego mieszkania, przy kawiarni pana Starosty (dziś Agatka). Na górze był warsztat, a na dole sklep. Sam właściciel mieszkał w Berlinie, a zakładem opiekował się zarządca – Polak z Grodziska. Pracowali tam Polacy i nawet jeden Volksdeutsch. Pomagał też – już mniej oficjalnie – jako pomocnik do rozwożenia pieczywa u piekarza Josta, przychylnego Polakom, i co sobotę dostawałem dziesięć bułek dla rodziny, choć pracując w piekarni sam był najedzony. Jost był mistrzem piekarskim, ale za pomocników miał dwóch Polaków jednego o nazwisku Fleischer ze Zbąszynia oraz Józefa Ringa. Zadaniem małego Bernarda było między innymi wożenie chleba wózkiem czterokołowym do szpitala. Później jako 13-latek poszedł do pracy na dwa lata do gospodarza Biedermanna, który mieszkał na Paproci za torami (jeszcze dalej za fabryką Condor). Biedermann to był teść Göringa, właściciela warsztatu, w którym pracował ojciec. Zapamiętał noclegi w pralni i do dziś utkwiło mu w pamięci przejmujące zimno. Do niemieckiej szkoły musiał chodzić do 2 lub 3 dni w tygodniu – na przemian z dziewczętami – , która znajdowała się w Paproci przy dzisiejszym zjeździe z obwodnicy. Po drodze mijali się z niemieckimi chłopcami, którzy podążali do dzisiejszej szkoły nr 2 w Nowym Tomyślu, ubranymi w mundury Hitlerjunge i nie były to przyjacielskie spotkania. Niejednokrotnie byli zmuszeni ratować się ucieczką przed nimi, ponieważ ci młodzi Niemcy strasznie prześladowali swoich polskich rówieśników. Szczególnym okrucieństwem cechował się jeden Volksdeutsch, który zresztą po wojnie pozostał w Nowym Tomyślu. Niekiedy stawiali ?do walki” i wtedy dochodziło do bójek. Parę razy oberwał od Niemców oraz dodatkowo od ojca, za wdawanie się w bijatyki. Raz nawet Niemcy poskarżyli na posterunek policji, który znajdował się w wysokim budynku koło ?Atrium” (pl. Chopina 17) . Pan Bronisław musiał zapłacić karę dwudziestu marek za swojego syna, a mały Bernard dodatkowo musiał wyczyścić trzy rowery, ponieważ było trzech niemieckich policjantów w Nowym Tomyślu. We wspomnieniach przywołuje też pewien wyjazd z klasą na zbierania jagód w pobliskich lasach dla żołnierzy walczących na froncie wschodnim. Nie uzbierał za wiele, tak jak kilku innych kolegów, a jedynie, tyle aby dało się zakryć dno. Niemiecka nauczycielka doniosła o tym do kierownika szkoły, która znajdowała się w dzisiejszej szkole nr 2 i zostali ukarani laniem na tyle poważnym, że mama przykładała okłady. Pracy u gospodarza Biedermann nie wspomina źle. Syn Biedermann zginął na froncie wschodnim i sam gospodarz na temat Niemiec i Hitlera nic nie chciał mówić. W czasie okupacji cała hodowla, ze względu na potrzeby wojska, była pod ścisłą kontrolą i Niemcom można było ubić na swoje potrzeby tylko jedną świnię na jakiś czas. Oczywiście to było za mało więc urządzało się nielegalne świniobicia. W czasie takiego świniobicia, stał na czatach i patrzył czy zbliża się policjant. Pod koniec wojny, gdy już właściciel uciekł również wrócił do domu i wspomina jaką miał satysfakcję, gdy patrzył jak uciekają Niemcy w trzaskającym mrozie na swoich zaprzęgach konnych. A przez Nowy Tomyśl szła wtedy trasa ewakuacji Niemców z kierunku Poznania. Mama dała wtedy przykład chrześcijańskiej miłości do bliźniego i pomimo krzywd wyrządzonych przez Niemców, zdobyła się na gest miłosierdzia i kazała swojemu synowi roznosić gorącą wodę do termosów zziębniętym Niemcom.

Jeszcze jeden moment utkwił mi w pamięci. To był dzień przed wkroczeniem Armii Czerwonej, gdy Niemcy, SS-mani, wyciągali Polaków z domów uwięzili ich w szkole jako zakładników. W kamienicy na I piętrze na ulicy Mickiewicza mieszkaliśmy w kilka rodzin, razem ze Szczeszyńskimi i Ringami. Ojciec siedział w kuchni, razem z panem Andrzejczakiem i jeszcze jednym panem, którego nazwiska nie pamiętam. Gdy wchodziło się do naszego mieszkania przez mały korytarzyk, na lewo były drzwi do kuchni, a na wprost wchodziło się do pokoju, w którym mieszkała jedna Niemka -Volksdeutch. I na szczęście ci SS-mani weszli najpierw do tej właśnie Niemki. On wylegitymowała się, a do nas nie weszli. Natychmiast zawiadomiła ojca, że SS-mani szukają Polaków i ojciec z kolegami ukryli się na strychu. A obok mieszkała rodzina polska, i jeden z tych Niemców wszedł aby zabrać gospodarza, ale ponieważ była to pora obiadowa, żona ubłagała go aby nie zabierał jej męża. Zjedli za to u niej obiad i poszli. Tym sposobem uratowała się przed aresztowaniem. A ten dom miał być wysadzony w powietrze, ale znalazł się też Niemiec – [najprawdopodniej był Georg Temme – kierujący ewakuacją ludności niemieckiej w Nowym Tomyślu] – i nie zgodził się na to. Ci aresztowani w moim odczuciu uważam za bohaterów, pan Wlekły – rzeźnik – odrzucił granat, mój kolega Zbyszek Pieniężny – też aresztowany, ranny uciekł i schował w witkarni przy ulicy Ogrodowej.

Po wojnie poszedł w końcu do polskiej szkoły, ale okazało się, że odstają poziomem od rówieśników, którzy, mimo że wywiezieni do Generalnej Guberni, to jednak uczyli się w szkole po polsku. Cofnięto ich, jego i kilku moich kolegów, do 5-tej klasy, ponieważ przez całą okupację uczył się po niemiecku. Później w gimnazjum po pierwszej klasie oblali wszyscy ci, których rodzice mieli prywatną działalność i musiał dwa lub trzy razy w tygodniu jeździć do Poznania do liceum zaocznego na św. Marcin. Przed wojskiem pracował dwa miesiące w SP (Służba Polsce) na tzw. Pustyni Błędowskiej gdzie budowaliśmy linie kolejową, którą miał być dowożony piasek do kopalni, a później dwa lata obowiązkowego wojska – od kwietnia do kwietnia – odrabiał karnie w kopalni Bobrek, gdzie otarł się dwa razy o śmierć.

?Chciałem wyjechać na Gwiazdkę i dzień przed wyjazdem urwał się kilka metrów za mną chodnik. A drugi raz zatrzymaliśmy się chwilę aby poopowiadać sobie kawały i to nam uratowało życie. Chodnik się zawalił w tym miejscy, w którym za chwilę mieliśmy pracować. Praca w kopalni wyniszczyła mnie fizycznie. Śniadanie to słony śledź, suchy chleb i kawałek kiełbasy. Ja nie paliłem więc mogłem dokupić sobie jedzenie w kantynie. Ale najbardziej utkwił mi w pamięci jeden z pierwszych zjazdów na dół. W czasie strzału podmuch wiatru zgasił mi karbidówkę, a zapałek nie miałem. Przez dwie godziny siedziałem w całkowitych ciemnościach, zanim nie przyszedł po mnie doświadczony górnik, z którym później pracowałem. To był godziny były najdłuższe godziny mojego życia. Po wojsku zatrudniłem się w Chifie i pracowałem tam do emerytury do roku 1994. A dziś mieszkam w tej samej kamienicy, w której znajdowała się fabryka cukierków.”