- Olędry Nowotomyskie - http://oledry.pl -

Z okazji jubileuszu 100-lecia powstania kościóła ewangelickiego w Starym Jastrzębsku 1897 – cz. 2 Osadnicy

[1]

Widok wsi: kościół - szkoła - dom pastora

Pastor Illgner opisuje historię parafii ewangelickiej w Starym Jastrzębsku. Tekst znajduje się również w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej [2].
Artykuł został podzielony na cztery części, które w pierwotnym tekście zostały wyróżnione tytułami. Załączone pocztówki zostały opublikowane za zezwoleniem pana Arno Kraft z Berlina.
Tłumaczenie Przemek Mierzejewski.

Osadnicy

Skąd przybyli osadnicy? Ich nazwiska nic nie zdradzają. Zostali przez Polaków nazwani Holendrami [Olędrami], ponieważ pierwsi osadnicy ewangeliccy byli właśnie Holendrami, którzy na Warcie ściągali drewno do budowy statków [badacze osadnictwa olęderskiego mówią o innych przesłankach osiedlania] i osiedlali się w odpowiadającym im miejscach. Sami osadnicy nazywali siebie Hauländer [Olędrzy], ponieważ karczowali lasy. [polskie tłumaczenie nie oddaje znaczenia niemieckiego słowa aushauen – wyciosać, wykarczować]. W nasze bory osadnicy przybyli z rejonu Świebodzina- Sulechowa. Każdy może się o tym sam przekonać, gdy porówna tutejszą gwarę z tą z okolicy Świebodzina. [ten fragment w ogóle nie daje się przetłumaczyć] Końcówkę zdrabniającą rzeczowników -ang można usłyszeć tam i tutaj: Minchen oznacza Minang, Tinchen to Tinang, vielfach mówi się fach itd. Idąc dalej, zamek w Zbąszyniu był jedną bramą do naszych borów. Kto w nie zastukał, na pewno przychodził z zachodu lub z okolic Zbąszynia, tak jak Gebauer z Lutola Suchego. Dopiero później przybyło kilku maruderów ze Wschodu, jak rodzina Welke z doliny Noteci.

Co jednak skłoniło osadników do przybycia w te nieużytki? W okoliczne bory uciekło wielu młodych ludzi, aby uniknąć poboru do wojska lub też aby uniknąć kary, ale większość szukała tutaj swojego utrzymania. W łomnickie lasy przybyli osadnicy prawdopodobnie prawie wyłącznie z tego powodu. Jednakże niektórzy zostali zagnani w ten busz przez prześladowania religijne.

[3]

Wjazd do wsi

Przedziwne są ścieżki Pana, przez które to tutaj zawiodły Johanna Georga Ulricha, aby umacniał w wierze ewangelicką brać poprzez opowieści o swoim losie. Jego ojciec był zamożnym piekarzem wyznania ewangelickiego w Czechach, niedaleko granicy, którego chciano poprzez namowę i przemoc odwieść od religii ewangelickiej. Katolicki duchowny pokazał mu list pisany złotymi literami i twierdził, że ten list pochodzi z nieba i swoją treścią udowadnia, że Bóg domaga się uwielbienia Maryi. Ulrich nie dał się wprowadzić w błąd. Zapytał duchownego: Czy to prawda, że pierwszy świat był zalany przez wodę? Gdy duchowny potwierdził, Ulrich pytał dalej: Czy to prawda, ze drugi świat będzie przez ogień strawony? Po tym jak tenże potwierdził, powiedział Ulrich: Zatem to pismo ze złotymi zgłoskami nie może się do niczego przydać. W ogniu nie ostałoby się i nie miałbym się przecież czym wkupić Sędziemu Najwyższemu. Ponieważ namowy nie dały rezultatu, próbowano przemocą. Najpierw odebrano Ulrichowi klientelę, później nakładano na niego od czasu do czasu karę grzywny. W końcu postawiono strażników przed jego domem, aby przeszkodzić ucieczce. Jego niewiasta popadła w zwątpienie i próbował go nakłonić, aby wyparł się wiary, tak aby on przekazał swój majątek dzieciom. Ale Ulrich wolałby wszystko zostawić, niż stać się niewiernym Ewangelii. Postanowił uciekać poprzez granicę. Gdy nadeszła noc, którą wybrał na swoją ucieczkę, wyszedł ze swojego domostwa i padł na kolana i prosił żarliwie Boga o jego wsparcie. Zwłaszcza polecił ochronie Pana swoją niewiastę i swoje dzieci. Tak pokrzepiony, odczekał na ostatni przegląd wart, który zwyczajowo odbywała się o północy. Gdy wartownicy oddalili się na chwilę, dodawał odwagi bojaźliwej niewieście słowami Pana, wziął w jedną rękę biblię, w drugą dziecko i opuścił dom i obejście, zgodnie z wolą Pana. Strażnicy trzymali dla swojego wsparcia duże i silne psy, które były wysyłane za uciekającymi i tym samym miały go albo zatrzymać albo rozszarpać. Gdy już byli prawie przy granicy, usłyszeli z sobą kilka psów strażników. Jednak zesłał Bóg dwa zające, które przebiegły przez drogę i odwiodły wściekłe bestie od Ulricha, jego niewiasty i jego dzieci. Psy spieszyły zająca i tak oto udało się uciekinierom, w zdwojonym pośpiechu, przejść nienaruszonym przez granicę. Urządzili się przytulnie w granicznej wsi Pobiedna [4] na [Dolnym] Śląsku i Ulrich mógł znowu swoja profesję wykonywać. W czasie ucieczki znalazł Ulrich w koleinie jednego talara. I tego talara Bóg pobłogosławił mu w taki sposób, że udało mu się znowu dojść do niejakiego dobrobytu. Syn tego Ulricha, imieniem Johann Georg, nauczył się prac stolarskich np. międlarki [przyrząd do międlenia lnu – wstępna faza mechanicznej obróbki  roślin włóknistych]. Aby się samodzielnie utrzymać, kupił on kilka mil od tej wsi granicznej kawał lasu do przerobienia, który zawierał dużo drewna użytkowego np. buki i dęby. Wynajął sobie chłopa, któremu za odwożenie drewna, dawał odpadki drewnianych i wszystkie niezdatne drewno. Ale wybuchła czarna dżuma, zaraźliwa choroba, która zabrała setki ludzi z niesamowita szybkością. Pewnego dnia Ulrich był w lesie w poszukiwaniu drewna. Chłop prowadził furmankę do domu i chciał zaraz wrócić, aby więcej drewna przywieźć. Ale Ulrich czekał daremnie. Poszedł w końcu do domu, aby zbadać przyczynę nieprzybycia. Gdy wszedł w obejście, zauważył stojący przed nim załadowany wóz i zaprzężone jeszcze konie. Ale nie było furmana. Znalazł go martwego ku swojej zgrozie na progu drzwi. Dostrzegł także członków rodziny chłopa leżących martwo w izbie. W tym miejscu, gdzie tak gwałtowna śmierć rządzi, nie chciał dłużej pozostawać. Ale gdzie miał się udać? Powrót do stron rodzinnych był niemożliwy. Kto wychodził z terenów zarazy, był przepędzany jak dzikie zwierze  i ludzie wiedzieli, że on chce się tam zatrzymać. Ukrywał się dlatego przez wiele dni i nocy w lesie, spał w kupie liści. Udało mu się odbyć jeszcze skrytą rozmowę z Panem, gdzie z ciężkim sercem pożegnał się, aby gdzie indziej szukać chleba. Działo to się prawdopodobnie w połowie ubiegłego wieku [tzn. XVIII w]. Ulrich szukał stosownego drewna użytkowego i kierował się coraz to dalej na wschód, aż w końcu znalazł go w dużej ilości w lasach łomnickich. Osiedlił się dlatego w końcu w Nowym Jastrzębsku albo Grubsku, w pobliżu szkoły w Grubsku. Ale ponieważ okolica była za bardzo bagnista, osiadł na południowy-wschód od kościoła w Starym Jastrzębsku, gdzie jeszcze teraz [czyli w 1897] mieszka rodzin Sand-Ulrich, gdzie nasz wierny kościelny Gottlieb Ulrich cieszy się swoją emeryturą. Niech będzie błogosławiona pamięć o sprawiedliwym.

Ale nie tylko prawdziwie rzetelni ludzie szukali uczciwego zarobku w naszych lasach. W latach 1757 do 1765 wkradli się w nasz busz ludzie, bez pytania o zgodę szlachcica. Pobudowali oni trzy chaty, w okolicy, która dziś [w 1897] nazywa się Budy Smołowe i sprawiają smołę z pańskiego drewna i swoje potrzeby czerpią z Nowego Tomyśla. Najbliższy sąsiad, Hügel-Schiller nie przeczuwał nic ze strony intruzów, i choć mieszkał od nich parę setek kroków, nie spostrzegł ich, ponieważ przeszkadzał temu nieprzenikniony gąszcz. Nawet gdy w końcu usłyszano szczekającego psa, nie życzono sobie żadnych kontaktów z nowymi sąsiadami. Sam dziedzic musiał odkryć intruzów. Gdy polował w pobliżu rzeczonego gospodarstwa Ulricha, wytropił zapach dymu, jakby tlącego drewna. Posłał swoich myśliwych, aby zbadać przyczynę. Ci znaleźli nieproszonych gości. Zostali wyzwani od rabusiów i ukarani, ale w roku 1765 pod warunkami przywileju z roku 1757 zostali przyjęci pod opiekę właściciela.

Ale jeszcze gorsi złoczyńcy osiedlili się pośród uczciwych osadników. Byli oni jednak nie złoczyńcami, tylko darczyńcami nazywani. Okazali się w stosunku do sąsiadów bardzo przyjaźni, podejmowali oni suto w swoich domach za placem kościelnym na północny-zachód od kościoła i rozdzielali często podarki.

W rzeczywistości byli oni niecnymi złoczyńcami, którzy w oddaleniu okradają kościół i czynią inne rozbójnictwo. Sądzili oni, że tutaj w tych borach ukryją swoje skarby w górkach grubskich. Jednak ręka Boga odnalazła ich. Zostali odkryci i powieszeni na szubienicy, która specjalnie na ta okazję postawiona została na granicy z nowotomyskim powiatem. Rolnik Friedrich Grunwald, który umarł w 1866 w wieku z 66 lat, widział słupy obok pręgieża dla lubieżnych białogłów, ustawionych w półkolu. Pamięć o tych darczyńcach zachowała się pośród leśnych gmin olęderskich aż do naszych dni w powiedzeniu. Kiedy ktoś mówi: mógłbyś mi to podarować, a zagadnięty odpowiada tak: Darczyńcy są powieszeni.

Kontynuacja w części 3. [5]